2.4.12

***

Kiedy zobaczyłam jak umiera, czułam się jakby ktoś wrzucił mnie do telewizora.Do jakiegoś dramatu, gdzie tylko ja mogłam zapanować nad sytuacją.Mój mózg nie skupił się na śmierci, na stracie, na żalu, bólu, niemocy. Skupił się na tym, aby wszystko doprowadzić do porządku. Trybiki zaczęły analizować jak przedstawić sytuacje Matce. Jak uspokoić i wytłumaczyć młodszemu bratu. Poczułam się duchem dla całego tłumu, rozumem dla najbliższych. Podniosłam kamień, aby wszyscy mogli z pod niego wyjść. Starałam się.
Miesiąc później się zakochałam. Chyba. Nadal tego nie rozumiem. Czy moja miłość przeszła na innego człowieka? Nasza historia jest przecież taka burzliwa.To już tyle lat przecież. Rozstajemy się, zaczynamy sami na nowo, a i tak coś nas do siebie pcha. I znów lądujemy razem, by za chwilę, znów być osobno.
Rok później , znów pojawiła się śmierć. Poczułam, że zostałam nagle sama. Naprawdę sama, nie mogąca liczyć już więcej na szczerość, zrozumienie, pomoc. Płakałam,ale...nie można mi było płakać zbyt długo. 30 min spędzone na podłodze w łazience, obwinianie się, wyrzuty sumienia, żal , rozgoryczenie, niemoc. Te 30 min to i tak za długo. Mój mózg, już przeliczał liczby, odczytywał paragrafy prawa spadkowego, podejmował decyzje, które miały i mieć nadal będą wpływ na całe moje życie. Mam żal o ten czas. Dlaczego nikt nie pozwolił mi w spokoju dorosnąć. Dlaczego nikt nie pomógł mi zrozumieć zależności, konsekwencji. Dlaczego każdy myślał tylko o sobie, a nikt nie pomyślał o mnie. Byłam wtedy już silniejsza. Przecież już rok wcześniej ktoś wyrwał mnie z życia i powiedział "teraz musisz być już dorosła, natychmiast!" Muszę dodać, że do pełnoletności, jednak jeszcze mi trochę brakowało.
Po naszym pierwszym rozstaniu, poznałam kogoś. Ślepo oddana, zauroczona magią unoszącą się w powietrzu. Byłam po prostu ja. Nie miało to jednak prawa bytu. Nie ten czas. On nie rozumiał, że każdy mój dzień jest walką o przetrwanie. Nie rozumiał ile jest we mnie frustracji i obrzydzenia do tego co muszę robić, by przeżyć każdy następny dzień. Ja, nie znająca wtedy samej siebie, nie mówiłam, bo wydawało mi się, że tak musi być, muszę być silna. Decyzje wtedy podejmowane, praca, szkoła. Wszystko było walką o byt. Dawałam sobie radę, mimo, że wewnątrz cierpiałam bardzo. Wchodziłam w światy , którymi gardziłam. Nie miałam przecież wyjścia. Nie prosiłam o pomoc. Nauczyłam się przecież, że sama sobie ze wszystkim radzę. Był pierwszą osobą , która doświadczyła mojej ułomności. Długo cierpiałam. Długo szukałam w innych chociażby kawałka niego. Przy nim, mimo tego całego otaczającego syfu w którym musiałam żyć, było łatwiej. Wchodząc do domu, wchodziłam do innego świata. Tego lepszego. Niestety, nie umiałam jeszcze wtedy zrozumieć co we mnie siedzi. A siedział strach, niemoc, żal i gniew.
W momencie kiedy wyprowadzałam siebie i wszystkie swoje rzeczy, wprowadziłam do głowy pewne przekonanie - Nie jestem wystarczająca, nie jestem wystarczająco dobra- . Myślę, że właśnie w tym momencie zaczęło się moje zatracanie. A przecież można mnie było jeszcze uratować, tylko... nie miał kto mnie ratować.
Następne lata były jednym wielkim schematem. Powtarzającym się w kółko.
Ja , ta która nie potrzebuje nikogo. Ta ,która wszystko potrafi zrobić sama, rozwiązać każdy problem. Tak jakby nikt nie był mi potrzebny, do niczego. Do niczego! Jednak tęsknota za bezpieczeństwem wydzierała się ze mnie co jakiś czas. Pchając mnie nie potrzebnie w związki, w których tylko raniłam ludzi. Szukając czegoś co dawno temu mi zabrano. Skąd oni mieli to wszystko wiedzieć. Przecież nigdy im tego nie powiedziałam. Sama o tym nie wiedziałam.
Długo się męczyłam i pewnie jeszcze długo by to trwało, gdybym na swojej drodze nie spotkała kogoś, kto to wszystko mi pokazał, wyjaśnił, powiedział, że to nie moja wina, że to mi zrobiono krzywdę o której moja świadomość w ogóle nie chce pamiętać.
Gdy tego dnia, gdy nie mogłam płakać i musiałam ratować "cały świat", zobaczyłam bezradność swojej matki, przysięgłam sobie, że nigdy nie dopuszczę aby mi przytrafiło się coś podobnego. Nigdy nie dopuszczę, abym była zależna od drugiej osoby. Nigdy nie dopuszczę do tego, abym stanęła bezradnie rozkładając ręce nad swoim dalszym losem.
Rok później poprzysięgłam sobie, że ze wszystkim poradzę sobie sama.
Gdy się wyprowadzałam, przysięgłam sobie, że nikt mnie już nigdy nie skrzywdzi, tak, żeby pozostawić w środku czarną dziurę, pustkę i ogrom niezrozumienia.
Na co były mi te wszystkie przysięgi? Jestem tu gdzie jestem, mam to co mam i wcale nie jestem szczęśliwa. Coraz więcej we mnie gniewu, który przelewam na innych, albo tłamszę w sobie. W sytuacji krytycznej, zamiast zwrócić się o pomoc, wstydzę się swojej bezradności, bezsilności, tego, że jestem słaba. Zatracam się w nienawiści i obrzydzeniu do samej siebie. Czuję, że to co robię nigdy nie zostanie przez nikogo zauważone, nie będzie wystarczająco dobre dla nikogo. Nie przyjmuje do siebie pochwał, gdy przez pół życia, przez całe życie , słyszałam tylko krytykę. Nie ma już ze mną tych osób , które zawsze mnie broniły. Nie ma kto mnie bronić. Nie ma kogoś kto wierzyłby we mnie bezgranicznie. Tak jak Tata i tak jak Babcia. Już dla nikogo na tym świecie, nie będę znaczyła tyle co dla nich. Strasznie chciałabym dla kogoś coś znaczyć. Znaczyć najwięcej, nie tylko coś tam.
Pracuję nad sobą, chociaż nie jest łatwo. Próbuje być szczęśliwa, ale gdy mi się to udaje, jakaś siła skutecznie rzuca mi kłody pod nogi. Czasami jest ich tak wiele, że ja malutka nie jestem ich w stanie sama przeskoczyć. Boję się jednak, tak, niemiłosiernie się boję, dać złapać się komuś za rękę tak, aby pomógł mi je przejść.
Staram się nie zapętlać. Staram się nie robić sobie więcej krzywdy. Wiem, że jeżeli sobie jej nie będę robić, nie będę też krzywdzić innych.
Dziękuje C. za pokazanie drogi.

O mnie